Museo Reina Sofia

Museo Reina SofiaMuseo Reina Sofia, czyli wspomnień czar

Siedzę sobie w Finlandii, skąd więc  Museo Reina Sofia, czyli Muzeum Królowej Zofii? Ano, układając rzeczy w szafie natknęłam się na przywiezioną z Madrytu koszulkę z Gureniką. I tak mnie jakoś zebrało na wspominki z podróży służbowej do Madrytu, która to miała miejsce wczesnym latem 2010. A było to tak…
Gdy już udało się w pełni zaspokoić klienta, wyszło mi, że mam dzień wolny i mogę go poświęcić na zwiedzanie Madrytu. Niestety, rano obudziła mnie burza z piorunami. Uporczywe opady deszczu wpłynęły na plan dnia: nureczka idzie do muzeum. Na pierwszy ogień poszło Museo Reina Sopia.

Parter

Miejsce dla twardzieli, czyli ekspozycja sztuki niezwykle nowoczesnej. Zwiedzający od początku wprowadzany jest w stan osłupienia. Od razu, w pierwszej sali uświadomiłam sobie, że kilka razy dziennie, nie zdając sobie z tego sprawy, oglądam niezwykle cenne dzieło sztuki. Do takiego wniosku doszłam po obejrzeniu szeregu instalacji, które pozwolę sobie określić wspólnym, roboczym tytułem „Burdel w schowku ogrodowym”. Dla znawców sztuki współczesnej podaję, że w rubryczce „autor” przy owych dziełach widniało słowo „Arman”.
Gdy jako tako udało mi się opanować, wyjść ze stuporu i odzyskać władzę w nogach, ruszyłam dzielnie na przód, zupełnie nieświadoma czyhających na mnie niebezpieczeństw. Pełna dobrych chęci oglądałam dzieło składające się z kilku podwieszonych pod sufitem starych sukienek, próbując swym małym rozumkiem pojąć przesłanie tego cuda. Nagle, nieoczekiwanie dzieło zachrzęściło, zaskrzypiało, zatrzęsło się i kopnęło mnie w głowę! Konkretnie kopnęło mnie plastikową nogą (taką jakie czasem można zobaczyć na wystawach sklepów z pończochami) odzianą w podarte, czerwone rajstopy. Zbiegłam. Aha, dzieło miało wielce ucieszny tytuł „Moving movement”.
W kolejnej sali nie kryło się nic zagrażającego zdrowiu fizycznemu, ale jeśli chodzi o psychiczne… no cóż. Łódka rybacka oklejona w środku styropianowymi penisami (było ich tan na oko ze cztery setki) spowodowała nieodwracalne zmiany w mej korze mózgowej. W szczególności wyparte zostało z mej świadomości nazwisko twórcy.
No nic, brnę dalej. Trafiam do sali poświęconej twórczości Piero Manzoni’ego. Tak, tak. Właśnie TEGO Manzoni’ego. Trafiła mi się niepowtarzalna okazja obejrzenia jego najsławniejszego dzieła „Artist’s shit”. Dla niewtajemniczonych podpowiedź: jak sama nazwa wskazuje, dzieło składa się z niewielkiej puszki, w której zamknięto kupę artysty.
Booosze, przede mną jeszcze trzy (!!!!) piętra. Ale cóż, zapłaciłam za bilet, będę oglądać!

Pierwsze piętro

Od razu w oczy rzuca się dziwne zachowanie turystów. Nie snują się po salach bez sensu, jak ci na parterze. Wykształciły się dwa sznureczki podążające zdecydowanym krokiem przed siebie. Krótkie rozpoznanie walką i mam odpowiedź: sznureczek pierwszy (bardziej zdesperowany) podąża ku toaletom, drugi – ku sali oznaczonej na planie czerwonym napisem „Guernica”.
Przed obrazem (o którym nie będę pisać, bo Gurenica jaka jest, każdy widzi) tłumek turystów, jak zwykle z przewagą Japończyków. Japończycy fotografują (w końcu po tym, a nie po skośnych oczach, można bezbłędnie poznać Japończyka). Japonka chce mieć lepsze ujecie, ustawia się malowniczo przed obrazem, nie zwracając uwagi na czarne linie wymalowane na podłodze. Zaczyna wyć alarm. Ochrona wzdycha – widać to dla nich nie pierwszyzna. Wycieczka ucieka. Uff… mogę spokojnie popatrzeć. Guernica rzeczywiście robi wrażenie, choć do mnie, osobiście, jeszcze bardziej przemówiły obrazy z cyklu „Post Scriptum do Guerniki”. Mocna rzecz (tym razem piszę serio, serio).
Dalsza część ekspozycji na tym piętrze przekonuje mnie, że jednak nie zmaronowałam 4 euro wydanych na bilet. Oto mój ukochany Dali. Przed „Kobietą w oknie” (tłumaczenie tytułu moje – być może oficjalna nazwa jest nieco inna) bezczelnie siadam na podłodze i się gapię. Kocham ten obraz. Slavatore zajmuje cztery sale. Orgazm estetyczny.
I kolejna niespodzianka. Otóż na starość zrozumiałam wielkość Picassa, którego do tej pory omijałam dużym kołem. Nie wiem w czym rzecz, ale wśród wielu obrazów (ekspozycja zorganizowana jest chronologicznie, a nie według twórców) zawsze zwracam uwagę na jego obrazy. Żeby nie było – najpierw obraz przyciąga moją uwagę, a dopiero potem czytam podpis. Więc jednak coś w tym jest.

Piętro drugie

Eeee… Ooooo… Uuuuu…. Wystawa czasowa poświęcona architekturze Ameryki Łacińskiej. No nie wiem, jakoś makiety modernistycznych osiedli średnio mnie kręcą. Kilka ciekawych zdjęć przyciąga moją uwagę. Aczkolwiek muszę przyznać się do grzechu. Nie oparłam się pokusie. Po prostu musiałam „macnąć” (dotknąć paluchem) rysunków roboczych Le Corbusiera. Niech mi bogini architektów wybaczy.

Ostatnie piętro

Znowu Picasso. A tym razem pusto, bo winda nie działa i trzeba wdrapać się po schodach. Mogę sobie spokojnie pooglądać. Szkoda tylko, że nogi tak mnie bolą.