Singapur – pierwsze wrażenia

Przesiadka w Dubaju. Cierpliwie czekam na mój lot i korzystam z okazji by podziwić największe lotnisko świata.

Szeregowy pracownik korporacji niczym szeregowy żołnierz walczy tam, gdzie go posłało dowództwo. Wyprawy służbowe nie zawsze budzą entuzjazm, ale tym razem naprawdę mi się udało – miałam dzielnie stawić czoła problemom informatycznym na wysuniętej placówce. Bardzo wysuniętej, bo chodziło o Singapur. Ta nazwa brzmi obiecująco i egzotycznie, nieprawdaż? I w rzeczy samej, wyjazd okazał się niezwykle udany – zarówno zawodowo jak i prywatnie. Mam mnóstwo wrażeń – nie da się ich upchnąć w jednym wpisie, bo powstałaby ściana tekstu nie do przejścia.  Postanowiłam więc przygotować kilka artykułów. Dziś część pierwsza. Będzie o wrażeniach. A właściwie o wrażeniach z jednego (pierwszego) popołudnia i wieczoru.

O atrakcjach turystycznych napiszę kiedy indziej. W końcu, w dobie internetu, każdy kogo to interesuje, może w ciągu kilku chwil znaleźć dowolną ilość zdjęć i informacji. Skoncentruję się więc na tym, co najważniejsze i niepowtarzalne. Na subiektywnych wrażeniach i prywatnych „odkryciach”.

Pierwsze spotkanie z Singapurem było… Jakby to ładnie ująć? Kontrowersyjne. Tuż po przekroczeniu granicy, podczas kontroli, uprzejmy pan, z miłym uśmiechem na twarzy wręcza mi kartkę, na której wielkimi, czerwonymi literami wydrukowano „WARNING. Death for drug traffickers under Singapore law„.  Oczywiście, nic nie przemycałam. Z substancji uzależniających miewam jedynie od czasu do czasu do czynienia z czekoladą, ale i tak poczułam się jakoś niepewnie. Czym prędzej opuszczam lotnisko, by znaleźć się jak najdalej od wszelkich kontroli. Bo co będzie, jeśli ktoś mi coś podrzuci?

Wychodzę. Wrażenie jest oszołamiające. Singapur wygląda jak miasto z filmów science-fiction z lat 70. ubiegłego wieku, gdy w fantastyce dominował optymizm i wiara w przyszłość. Całe ze szkła i stali, niewiarygodne czyste, pełne zieleni, słoneczne. Istne miasto-ogród, zamieszkane przez ludzi wszystkich ras i najrozmaitszych kultur. Na ulicach rozbrzmiewają dziesiątki języków. Wszędzie widać stroje hinduskie, japońskie, europejskie, arabskie.  Tłum twarzy: żółtych, białych, czekoladowych. Wszyscy uśmiechnięci, życzliwi. Aż mam ochotę się uszczypnąć, by sprawdzić, czy aby nie śnię.

Przynajmniej jedna tajemnica – sekret niezwykłej czystości szybko wychodzi na jaw. Kluczem do sukcesu są dwie składowe (dość oczywiste). Po pierwsze, nieprzebrane rzesze osób dbających o porządek – od dziesiątków ogrodników (jeden nawet ściereczką wycierał kurz z liści, żeby palmy lepiej wyglądały), po ekipy myjące ulice. Druga składowa to drakońskie kary za bałaganienie. Bardzo dyscyplinujące. Człowiek się dziesięć razy zastanowi zanim rzuci papierek. Za zaśmiecanie – tysiąc dolarów, za żucie gumy – tysiąc dolarów, za karmienie ptaków – trzy tysiące, za plucie na ulicy – tysiąc dolarów, ale, uwaga!, za załatwianie widomych potrzeb w miejscach publicznych – jedyne pięćset dolarów. Prawdziwa darmocha, aż kusi żeby kucnąć pod krzaczkiem i skorzystać z okazji.

Zmrok zapada szybko. Około siódmej jest już całkiem ciemno. I wtedy miasto zaskakuje mnie po raz kolejny. Światła, światła, morze różnobarwnych świateł przepięknie odbijających się w wodach zatoki i rzeki. Upał zamienia się w przyjemne ciepło. Ulicami przelewa się niekończący, gwarny, roześmiany tłum. Siadam sobie na nadbrzeżnej ławeczce. Patrzę i słucham jak żyje miasto. Ależ mi się tu podoba! Szkoda, że już pora wracać do hotelu.

Poranek brutalnie sprowadza mnie na ziemię. Za oknem szaro, słońca ani śladu, na niebie kłębią się stalowe chmury. Po chwili widzę, jak na zewnątrz rozpętuje się prawdziwe piekło: pioruny walą jeden za drugim, ulewny deszcz tworzy prawdziwą ścinę wody, zza której ledwie co widać. W ciągu nocy raj niepostrzeżenie zmienił się w piekło. A przynajmniej przedpiekle. Trochę mniej mi żal, że zamiast zwiedzać, muszę iść do pracy.

Ale, wystarczy już tego gadania. Zapraszam do oglądania zdjęć. Może nie są aż tak ładne jak te, które zdobią foldery turystyczne i katalogi biur podróży, ale za to są w stu procentach prawdziwe. Żadnych upiększeń. Singapur taki, jaki widziałam.