Spacer po Singapurze

Spacer po SingapurzeW poprzednim artykule opisałam pierwsze wrażenia z Singapuru. Ciąg dalszy miał nastąpić wkrótce, ale jak to często bywa, po długiej nieobecności miałam do odrobienia mnóstwo zaległości  – zarówno służbowych jak i prywatnych. Spisywanie wspominków z podróży ciągle odkładałam na później. W końcu jednak zebrałam się w sobie, wygospodarowałam wolną chwilę i oto jest. Krótka relacja Spacer po Singapurze.

Kto woli oglądać zdjęcia niż czytać wspominki, może od razu przewinąć stronę do końca. Znajdzie tam fotorelację – zapraszam do oglądania.

Singapore Flyer, czyli miasto w pigułce

Sinagpore Flyer – jeden z największych diabelskich młynów na świecie. Rozciąga się z niego niezrównany widok na miasto. Wagoniki są klimatyzowane, co przy singapurskim klimacie jest rzeczą niebagatelną. Można w komfortowych warunkach podziwiać panoramę. Najlepiej wybrać się po zmroku, bo Sinagpur – jak wszystkie wielkiej miasta najlepiej wygląda w nocy.

Zmrok zapada tu szybko. Około 19:00 jest już w zasadzie ciemno. To najlepsza pora na spacer. Miasto wygląda wtedy pięknie. Wszędzie pełno jest różnobarwnych świateł. Podświetlone jest tu wszystko – zabytki, pomniki, rośliny, a nawet wody zatoki. Knajpki i restauracje (niestety, w większości nie należące do najtańszych) napełniają się ludźmi. Po rzece pływają turystyczne stateczki. Mijani ludzie rozmawiają we wszystkich językach świata. Miasto żyje. Aż się nie chce wracać do hotelu.

Świątynie

Spacer po Singapurze prędzej czy później doprowadzi do jakiejś świątyni. Miasto to prawdziwy przegląd religii świata. W ciągu jednej przechadzki zwiedziłam chrześcijańską katedrę, dwie świątynie buddyjskie, jedną taoistyczną,  jedną hinduistyczna i tylko meczet musiałam podziwiać z zewnątrz.

Zobaczenie na własne świątyni wschodniej było od zawsze moim wielkim marzeniem. Zaczęłam już nawet ciułać grosiki na wyprawę do Japonii. A teraz zaczyna się bardzo, ale to bardzo wstydliwa część relacji. Otóż okazałam się jednostką płytką i zupełnie nieuduchowioną. Nic na to nie poradzę, ale w mojej podświadomości estetyka wschodniej świątyni na stałe skorelowała się z barem orientalnym. Coś mi się w mózgu poprzestawiało i zamiast o rzeczach wzniosłych myślałam wyłącznie o kurczaku na ostro.

Bardzo podoba mi się natomiast rozwiązanie, które po raz pierwszy zaobserwowałam wiele lat temu w… petersburskich cerkwiach. Wiadomo, że zmorą miejsc kultu religijnego są turyści w klapkach i szortach. Nie jestem specjalną fanką walki z obrazą uczuć religijnych, ale muszę przyznać, że widok plażowiczów w kościele nieco mnie zniesmacza (zarówno etycznie jak i estetycznie). Ale wracając do meritum. Przy wejściu do świątyni dostępne są (bezpłatnie) spódnico-fartuchy. Można się tym owinąć i zakryć gołe nogi. W świątyniach buddyjskich dodatkowo są także szale do zakrywania gołych ramion. Jak widać można pogodzić potrzeby turystów z wrażliwością osób wierzących.

Gardens by the Bay

Spacer po Singapurze nie może obejść się bez wizyty w Garedns by the Bay. Ponad 100 hektarów parku z licznymi atrakcjami. W moim osobistym, subiektywnym rankingu, wygrały trzy z nich:

Flower Dome (Kwiatowa kopuła), czyli gigantyczna oranżeria, pełna roślin z całego świata. Szklaną kopuła przykryto teren o powierzchni 1,2 hektara.

Zwykle, wejście do oranżerii kojarzy się z falą gorącego, dusznego powietrza. A tu niespodzianka! Po raz pierwszy trafiłam do oranżerii z klimatyzacją. Wewnątrz utrzymywana jest stała temperatura ok. 23 °C (podobno w nocy obniżana jest jeszcze bardziej). Na zewnątrz było o 10 °C więcej, więc po wejściu zaczęłam zwyczajnie szczękać zębami z zimna. Potrzebowałam kilku chwil by się przyzwyczaić.

Ekspozycję podzielono na siedem różnych „ogrodów”. Każdy z nich pięknie zaaranżowano i ozdobiono rzeźbami w stylu regionu, z którego pochodzą dane rośliny. Mi najbardziej przypadł do gustu „ogród” australijski. Być może dlatego, że do Australii nigdy nie dotarłam i ta część ekspozycji była dla mnie zupełną nowością.

Cloud Forest (las mglisty) Kopuła, w której odtworzono warunki panujące górach regionów tropikalnych. Wjeżdżamy windą na wierzchołek 42-metrowego wzgórza. skąd schodzimy podziwiając florę południowo-wschodniej Azji oraz Ameryki Środkowej i Południowej. Po drodze zwiedzamy kolejne „piętra” – każde poświęcone innej tematyce.

Najbardziej widowiskowym elementem ekspozycji jest wodospad o wysokości trzydziestu pięciu metrów. Może to nie jest Niagara, ale i tak warto zobaczyć.

Supertree  Grove (zagajnik super drzew) Górujące nad parkiem, widoczne z oddali, konstrukcje w kształcie gigantycznych drzew. W nocy przepięknie oświetlone – jak zresztą wszystko w Singapurze. Popularną atrakcją jest spacer po kładce zawieszonej między super drzewami. Roztacza się z niej piękny widok na cały park.

Wieczorami pod (i nad) super drzewami odbywa się show multimedialny. Show jest całkowicie bezpłatny.

Nawet gdyby pominąć wszystkie wspomniane atrakcje to i tak  park Gardens by the Bay jest obowiązkowym punktem podczas zwiedzania Singapuru. Takie nagromadzenie przedziwnych roślin naprawdę mało gdzie można spotkać. A park to nie tylko rośliny. To także zwierzęta. Podczas spaceru można podziwiać ryby, żółwie, wydry. Uwaga! Żadne zwierzę nie jest zamknięte w klatce czy akwarium. Żyją sobie na swobodzie, w warunkach bardzo zbliżonych do naturalnych.

Chinatown i Little India

Byłam. Widziałam. Uważam, że warto dodać te miejsca do planu wycieczki. Nie mam złudzeń co do tego, że zostały one nieco podrasowane na potrzeby turystów, ale mimo wszystko mają w sobie bardzo dużo autentyzmu. Odwiedzenie tych miejsc bardzo urozmaica spacer po Singapurze.

Toa Payoh – tam mieszkają zwykli ludzie

Podczas podróży zagranicznych, jeśli tylko mogę staram się zobaczyć miejsca, o których nie wspominają przewodniki. Chcę poczuć prawdziwego ducha miejsca, zobaczyć jak żyją zwykli ludzie. Z tego powodu wybrałam się metrem do Toa Payoh, singapurskiej dzielnicy mieszkaniowej.

Zdziwiłam się bardzo i było to zdziwienie na plus. Miejsce to niewiele odbiegało wyglądem od centrum. Czyściutko, zielono, przyjemnie. Aż chciało się spacerować. I tylko ceny na bazarku znacznie bardziej przystępne niż tam, gdzie bywają turyści.

Na minus zdziwiła mnie tylko jedna rzecz. Zauważyłam sporo ludzi, którzy mimo podeszłego wieku wciąż pracowali. Podpytałam miejscowych. Dość niechętnie przyznali, że singapurski system emerytalny jest bardzo kiepski. Kto nie ma rodziny, musi pracować nawet na starość, bo z mizernej emerytury nie sposób się utrzymać.

Sentosa

Kwintesencja kiczu w biznesie turystycznym. Wyspa przerobiona na wielkie centrum rozrywki. Czego tam nie ma. Jest i kolejka linowa, i kasyno, i statua Merliona (oczywiście dwa razy większa od tej słynnej, stojącej w centrum miasta), i park rozrywki Universal Studio, i sztuczna plaża. Długo by wymieniać.

Nie moje klimaty. Pewnie bym tam się w ogóle nie wybrała, gdyby nie wybudowane z wielkim rozmachem oceanarium. Niezwykle bogate i zróżnicowane.  Spędziłam tam sporo czasu. Resztę wyspy obrzuciłam przelotnym spojrzeniem, ale poza oceanarium, nic mnie jakoś nie urzekło.

 

Co jeszcze?

Singapur to miasto daszków. Pełnią one podwójną rolę. W zależności od pogody chronią albo przed ulewnym deszczem, albo przed palącym słońcem. W Singapurze pieszym zazwyczaj dokucza jedno z tych dwóch zjawisk. Stany pośrednie zdarzają się rzadko .

I na koniec koniecznie muszę wspomnieć o jeszcze jednej charakterystycznej cesze miasta. Singapur pełen jest „ulicznych dzieł sztuki”.  Spacerowicz co i rusz spotyka a to bardzo realistyczne rzeźby, a to futurystyczne instalacje. Nad brzegiem rzeki znajdziemy odlane w brązie realistyczne scenki z historii miasta, a przed większością budynków stoją nowoczesne rzeźby.

Najbardziej spodobały mi się lustrzane „gadające kule”.  Z błyszczących kul wielkości człowieka dochodzą odgłosy miasta: nagrania z metra, z ulic, z dworców. Obok kul, na trawniku ustawiono leżaki. Można na chwilę przysiąść i podziwiać. Dobre miejsce na odpoczynek, gdy spacer po Singapurze trochę nas już zmęczy.