W obronie romansu

romans
„Romeo i Julia”, czyli romans wszechczasów

Zamiast recenzji

Ci co mnie znają wiedzą, że lubię czytać książki. Różne. Bardzo różne. Fantastyczne. Przygodowe. Podróżnicze. Kryminalne. Obyczajowe. Romanse i horrory. Historyczne. Wo… Nie, wojennych nie czytam. No, chyba że wyszły spod pióra Hemingwaya. A gdy już przeczytam odczuwam nieprzepartą potrzebę podzielenia się wrażeniami. Bywa, że książkę polecam. A polecanka jak to polecanka – czasem trafiamy w gust rozmówcy (ewentualnie czytelnika recenzji), czasem nie. Bywa, że ktoś mi podziękuje za polecenie ciekawej pozycji, kiedy indziej obsabaczy jak burą sukę co to za gniota wciskam. Normalka. Nie obrażam się. Jedna reakcja zaskakuje mnie jednakowoż nieustająco. I aż się dziwię że wciąż się dziwię bo powinnam przywyknąć. Czy już wystarczająco zbudowałam napięcie? Mam nadzieję, że tak, a więc…

Przechodzę do rzeczy

Otóż tym co mnie nieustająco zaskakuje to okrzyk „Jak mogłaś to polecić, przecież to jest romans!” wypowiedziane takim tonem jakbym zakonnicy podsunęła hard porno. Czasami po tym pełnym oburzenia okrzyku następuję dodatkowy komentarz „o mizianiu to ja nie czytam”. Książkę dyskwalifikuje nie to, że jest nudna, źle napisana, kiepsko przetłumaczona albo pełna literówek. Nic z tych rzeczy. Grzechem śmiertelnym książki jest to, że jest romansem. Cóż takiego nieszczęsny romans ludziom uczynił, że tak go nienawidzą?

Kobiecy znaczy zły

Pisałam już o tym tutaj. Tak się jakoś dziwnie porobiło, że słowo „kobiecy”, przynajmniej w kontekście literatury i filmu ma ewidentnie pejoratywne znacznie. Kobiecy znaczy tyle co „płytki”, „naiwny” wręcz „głupi”. Co innego męski. Męski jest ok. „Mocna, męska rzecz” toż to ogromny komplement. A że romanse są raczej skierowane do kobiet, zostają automatycznie zaliczane do literatury kobiecej, której „my intelektualistki” nie czytamy. O „intelektualistach” nie wspomnę.

Cóż, ja dzielę książki nie na kobiece i męskie, ale na dobre i złe. Gdy myślę o tym co też porobiło się ze słowem kobiecym, to aż mi włos (przefarbowany na szmaragdowo) staje dęba. Wystarczy porównać półkę z napisem „Prasa kobieca” z półką „Czasopisma dla panów”. Cóż mamy na męskiej półce? Jeśli pominiemy gołe… no sami wiecie co, mamy całkiem fajny wybór: czasopisma motoryzacyjne, militarne, pisma poświęcone różnym elektronicznym gadżetom. Nie pojmuję dlaczego kobieta nie miałaby zainteresować się samochodem albo najnowszym modelem smartfona. Ale nie o tym rzecz. Przejdźmy do półki „Czasopisma dla kobiet”. I co mamy? Jakieś szmatławce, składające się głównie z reklam i kolorowych obrazków plus trochę plotek o celebrytach. Nawet co ambitniejsze magazyny o gotowaniu stoją oddzielnie w dziale „Czasopisma kulinarne”. Zaiste, nie są nasi wydawcy zbyt wysokiego mniemania o kobietach.
A że romans skierowany jest głównie do kobiet (choć znam kilku mężczyzn czytających romanse) to i dostało się mu rykoszetem – jako kobiecy stał się literaturą gorszego sortu.

Tymczasem w bibliotece

Przejdźmy się do biblioteki i popatrzmy na półki z literaturą wysoką. Zacznijmy od klasyki. Takiej „klasycznej klasyki”. I co tutaj mamy? Średniowiecze – Tristan i Izolda, renesans – Romeo i Julia, Dekameron, barok – Pies ogrodnika, romantyzm – Pan Tadeusz, Eugeniusz Oniegin, pozytywizm – Nad Niemnem, Lalka, Pani Bovary, neoromantyzm – Cyrano do Bergerac. O! A tutaj stoi najbardziej męski z męskich – mój ukochany Hemingway  i  jego Pożegnanie z bronią.

Lista dość chaotyczna, bo sporządzona (z rozmysłem) na zasadzie pierwszych skojarzeń. Gdzie się nie obrócisz, do jakiej epoki nie sięgniesz, tam na półce z arcydziełami stoi jakiś romans.  I to nie jeden.
Nie jest więc romans literaturą gorszego sortu. Q.e.d. Quod erat demonstrandum.

W czym więc rzecz?

Mam nieodparte wrażenie, że niechęć do romansu wynika z błędnie zrozumianego pojęcia człowieka nowoczesnego. Inteligenta kierującego się rozumem, odrzucającego wszystkie „sentymentalne bzdury”. Chcemy być twardzi, męscy (nawet jeśli jest się kobietą) i logiczni. Zresztą, co ja tu będę nieporadnie stukać w klawiaturę Jakże pięknie wyraziła to polska poetka Małgorzata Hillar. Podobno wiersz „My z drugiej połowy XX wieku” jest obecnie w programie szkolnym, ale i tak go przypomnę.

My z drugiej połowy XX wieku

My z drugiej połowy XX wieku
rozbijający atomy
zdobywcy księżyca
wstydzimy się
miękkich gestów
czułych spojrzeń
ciepłych uśmiechów

Kiedy cierpimy
wykrzywiamy lekceważąco wargi

Kiedy przychodzi miłość
wzruszamy pogardliwie ramionami

Silni cyniczni
z ironicznie zmrużonymi oczami

Dopiero późną nocą
przy szczelnie zasłoniętych oknach
gryziemy z bólu ręce umieramy z miłości

Małgorzata Hillar

3 Comments

  1. Jest dużo racji w tym co napisałaś. Kobiece, miękkie, delikatne, łagodne – nie może być prawdziwe, tzw. życiowe. Prawdziwe życie to ma być tylko pot i krew, twarda walka o przetrwanie, a nie jakieś tam dylematy emocjonalne. A przecież sami przeżywamy z jednej strony wiele wzruszeń, uniesień, a z drugiej klęski i cierpienia – z tego składa się nasze życie; uznawanie tylko części emocji za prawdziwe, okalecza nas, czyni nas niepełnymi. Marzymy o prawdziwej miłości i wstydzimy się zarazem tych marzeń. Wstydzimy się również bycia szczęśliwym … ale to już temat na długą dyskusję …
    A odnosząc się do książkowego romansu, myślę że wielką szkodę wyrządziły mu masowe infantylne opowiastki Barbary Cartland, czy serie Harlequina – a wcześniej powieści Mniszkówny czy Courtz-Mahlerowej. Nie mają one nic wspólnego z pięknym literackim romansem, a przykryły cieniem i rzuciły przekleństwo na dobrą literaturę.

  2. Ja sądzę, że tu jeszcze wchodzi w grę coś z innej półki. Wydawcy w celach marketingowych dzieląc literaturę na segmenty z uwagi na tematykę do przedziału „literatury kobiecej” włożyli wszystkie te książki, które ich zdaniem bardziej zainteresują kobiety a nie mężczyzn. Do tego doszło reklamowanie książek – gniotów, które bez reklamy nikogo by nie zainteresowały. Widać to doskonale w reklamach przedświątecznych prezentów – nie reklamuje się rzeczy, które są tak dobre, że same się obronią np iphonów, a jakieś badziewne smartfony za 300 zł. Podobnie jest i z książkami. Nakłada się więc spłycająca reklama na uprzedzenia polskiego społeczeństwa, w masie swojej zapyziałego w małomiasteczkowych poglądach egzystujących od pokoleń na temat męskie/żeńskie – i mamy, co mamy. Osoby chcące uchodzić za „kulturalne” i „zorientowane” lekceważą „obciachowe” romanse.

Komentowanie jest wyłączone.