Z życia blogosfery

BlogereczkaBędąc (nie)młodą blogerką na rubieży, poczułam się trochę (ale tylko trochę), urażona zmasowanym atakiem na „blogereczki” piszące o książkach.  Że głupie toto… Że pisać z sensem nie potrafi… Że recenzje na dennym poziomie… Że roszczeniowe…

Jest w tym, oczywiście, sporo prawdy, ale i sporo niesprawiedliwości. Postanowiłam więc zabawić się nieco w adwokata diabła i stanąć w obronie „blogereczek”.

Ja i mój blog

Blog, o niezbyt wyszukanym tytule „O książkach mniej i bardziej znanych”, prowadzę od marca 2013. Pisanie zajmuje mi sporo czasu, ale daje sporo radości.  Nie tylko nie zarabiam nic na tym interesie, ale nawet trochę do niego dokładam. Wszystkie książki, o których piszę albo sama kupiłam za ciężko zarobione pieniądze, albo wypożyczyłam z biblioteki*. Piszę, bo mam wewnętrzną potrzebę podzielenia się opinią o przeczytanej książce, a jakoś nie mam ochoty komentować na „lubimy czytać”.  Prowadzę bloga bo lubię.

Widzicie gdzieś roszczeniowość?

*) Owszem, dostaję bezpłatne egzemplarze recenzenckie, ale dotyczy to recenzji publikowanych na jednym z portali literackich, a więc to nieco inna bajka. Teksty te, po jakimś czasie publikuję też na blogu (za zgodą redakcji portalu).

Odpowiedzialność zbiorowa i seksizm

Takich jak ja jest w blogosferze sporo. Żadnej roszczeniowości w naszej działalności nie widzę. (Liczba mnoga to, broń Boże!, nie pluralis maiestaticus, a jedynie podkreślenie poczucia przynależności do grupy). Myślę nawet, że takie osoby stanowią większość. Kłopot w tym, że wszelkie kurioza najbardziej rzucają się w oczy. Wrzucanie wszystkich kobiet do jednego worka, jest niesłychanie niesprawiedliwe, a stosowanie lekceważącego określenia blogereczka (że o bardziej obraźliwych inwektywach nie wspomnę) jest po prostu chamskie.

Nie twierdzę, że blogów nie należy krytykować. Oczywiście, że można. Wypadałoby jednak wskazać, o który blog lub o który wpis chodzi. Inaczej stosujecie odpowiedzialność zbiorową.

I sprawa druga. Dlaczego blogereczka, a nie „blogereczek”? Mężczyźni też prowadzą blogi. Być może blogerów jest mniej niż blogerek (nie liczyłam na sztuki), ale blogów prowadzonych przed przedstawicieli płci brzydkiej jest całkiem sporo. I, podobnie jak w przypadku wpisów pań, zdarzają się teksty dobre, bardzo dobre, ale także słabe i zupełnie beznadziejne. Skąd to milczące założenie, że jak coś głupiego to z pewnością baba?

Możecie mnie zwymyślać od nawiedzonych feministek (zasadniczo nie widzę nic obraźliwego w słowie „feministka”), ale dla mnie jest to seksizm w najczystszej postaci.

Zapłata czy nie zapłata?

Wielkie oburzenie w narodzie budzi fakt, że blogerczki traktują pisanie jako pracę, a otrzymaną książkę jako zapłatę. Oczywiście, że takie podejście jest z gruntu błędne, jednak z drugiej strony…

Często w dyskusjach pojawia się argument „powinnaś być wdzięczna, że dostałaś coś za darmo”.  STOP! Widzę błąd logiczny. Nie za darmo, bo jednak za coś. Za obietnicę napisania i opublikowania recenzji. A więc jednak za pracę.  Więc albo za darmo – wtedy nie należy oczekiwać niczego, albo jednak w zamian za coś – czyli jednak za pracę.

Jest więc albo książka zapłatą za pracę – i wtedy, blogereczka marudząca, że nie chce e-booka albo że nie podoba jej się pieczątka „egzemplarz recenzencki”, nie jest roszczeniowa, a jedynie negocjuje wynagrodzenie, albo książka zapłatą nie jest – i wtedy nie macie prawa czepiać się jakości recenzji czy domagać się dotrzymywania jakichkolwiek terminów, bo przecież za nic nie zapłaciliście.

Wydawco, czy to aby nie twoja wina?

Blogosfera
Blogów o książkach są tysiące, może więc, zamiast narzekać, warto poszukać tych wartościowych

A jeśli już o jakości recenzji mowa. W sieci są tysiące, a może nawet miliony blogów. Drogi wydawco! Jeśli blog X czy Y jest taki beznadziejny, to po co nawiązujesz z nim współpracę? Może przed wysłaniem egzemplarza recenzenckiego warto było by zorientować się jaki poziom prezentuje blogereczka? Chyba nie sądzisz, drogi wydawco, że ktoś kto nie potrafi sklecić dwóch zdań do kupy nagle, po otrzymaniu egzemplarza recenzenckiego, stanie się mistrzem pióra? Doprawdy, weryfikacja jakości tekstów na blogu to nie jest jakieś rocket science!  A jeśli nawet popełniłeś błąd, to czy tak trudno jest zakończyć współpracę?

A może, drogi wydawco, dopadło cię lenistwo? Może nie chce ci się poszukać wartościowych blogów? Może bierzesz to co się nawinie? W takim przypadku nie miej pretensji do blogereczek, tylko do siebie.

Tak, tak, wiem. Rynek jest trudny. Książkę trudno jest wypromować. Każda wzmianka w sieci się liczy. „Dobrze czy źle, byleby pisali”.  Czyli jednak denne wpisy głupich blogereczek są ci, drogi wydawco, potrzebne! Hmmm… Wychodzi mi, że wydawca jednak zamawia recenzję, a płaci za nią egzemplarzem recenzenckim. Istnieją w sieci bardzo dobre blogi. Renomowane. Tyle tylko, że ich autorzy za zamieszczenie wpisu żądają zapłaty. Prawdziwej zapłaty. Pieniędzmi, a nie egzemplarzem autorskim, który (słusznie zresztą) traktują jedynie jako narzędzie niezbędne do wykonania pracy.

I tu chyba dochodzimy do sedna. Z jednej strony chcemy mieć recenzje, dużo recenzji, na przyzwoitym poziomie, a z drugiej strony nie zamierzamy za to płacić.

Jaka płaca, taka praca. Chcesz, drogi wydawco, żeby ktoś odwalił za darmo całkiem ciężką pracę (napisanie recenzji z prawdziwego zdarzenia to wcale niełatwe zadanie) – zapłać. Nie chcesz płacić – nie dziw się, że jakość usługi jest adekwatna do wynagrodzenia.

Blogereczka strzela focha

Kolejny, typowy, rzekłabym klasyczny zarzut to ” blogerczka po zwróceniu uwagi strzela fochem, że ktoś ingeruje w niezależną opinię”. Tak, wiem, że niemalże w 100% jest to dziecinny foch, ale zastanówmy się. Jakie masz prawo, drogi wydawco, żądać zmiany czegokolwiek? Przecież przed chwilą twierdziłeś, że egzemplarz recenzencki to nie zapłata. Nie jest więc recenzja tekstem zamówionym. Autorka, albo autor, ma prawo na swoim blogu pisać duby smalone. Ma pełne prawo się skompromitować, jeśli taka jest jej wola. To po pierwsze.

Po drugie. Jak by na to nie patrzeć, to blogerczka podpisuje się pod tekstem swoim nazwiskiem. No dobrze, nie nazwiskiem, tylko nickiem. Tym niemniej to ona tekst firmuje. Ma prawo decydować o jego ostatecznym kształcie. Nie raz, i nie dwa, dane dane było mi oglądać walkę redaktora/korektora z pisarzem. Nie z blogerczką, jeno z zawodowym pisarzem. Będzie taki bronił swoich błędów niczym Kmicic Częstochowy. Wytłumaczyć mu, że palnął błąd logiczny, albo wręcz gramatyczny, to rzecz zgoła niemożliwa. On ma taką wizję! To jego tekst! I jakoś nikt w związku z tym nie obrzuca błotem całego środowiska. Trochę to nie fair. Czysta przyzwoitość wymagałaby traktować wszystkich jednakowo.

Presja klikalności

Mój blog nie jest bardzo popularny. Ot, zagląda tam kilka osób i to mi wystarczy. Widocznie dla tej grupki moje teksty są ciekawe. Widzą w nich coś wartościowego, a może po prostu mają podobny gust  i traktują go jako źródło „polecanek”. Mogłabym pewnie poprawić klikalność publikując od czasu do czasu jakiś kontrowersyjny wpis – im głupszy, tym lepiej, bo więcej komentarzy. Mogłabym pewnie poprawić klikalność udzielając się intensywnie w życiu blogosfery – niepisana zasada mówi „ty zostawisz u mnie komentarz, ja skomentuję u ciebie”. Mogłabym, ale nie chcę. Zależy mi na tych kilku czytelnikach zainteresowanych treścią. A reklam nie zamierzam zamieszczać.

Klikalność. Słowo klucz. Drogi wydawco, jeśli wybierasz blogi wedle kryterium klikalności, a nie jakości tekstów, nie dziw się, że dostajesz to co dostajesz. Nic tak nie przyciąga roju much jak g***, znaczy się chciałam powiedzieć ekskrementa. Wystarczy, że blogereczka opublikuje jakieś bzdety nieziemskie, a z pewnością ktoś na fejsie zalinkuje to jako kuriozum i klikalność rośnie skokowo. I tak oto, paradoksalnie, atakując blogereczki sami im napędzacie publikę.

Większość blogów jest beznadziejna

Tak, wiem o tym. Ale pamiętajmy – blog to w większości przypadków działalność amatorska. To trochę tak, jak z muzyką. Są na świecie wirtuozi. Tyle tylko, że oni nie występują za darmo. Za możliwość podziwiania ich występu płaci się fortunę. Nawet na koncert dość  przeciętnego zespołu trzeba kupić bilet. Nie chcesz płacić – pozostaje ci jedynie słuchać grajków, którzy siedzą z czapką pod metrem. Nie ma obowiązku słuchania jeśli uważasz że to rzępolenie. Nie ma obowiązku wrzucania chociażby grosika do czapki grajka. Podobnie nie ma obowiązku czytania dennych blogów.

1 Comment

Komentowanie jest wyłączone.