Wakacje na Lanzarote

Drinki
Zielony drink nosi nazwę Lanzarote na cześć wyspy.

Jakiś czas temu, w artykule o Ogrodzie Kaktusów pisałam, że po długich deszczowych miesiącach spędzonych w Finlandii postanowiliśmy wraz z mężem wygrzać się na Wyspach Kanaryjskich, a konkretnie na Lanzarote.

Początek wyprawy nie był ani łatwy, ani przyjemny. Pięć i pół godziny lotu okazało się prawdziwym koszmarem. Ścisk i tłok nieziemski. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że nie jest mnie specjalnie dużo, ani na kilogramy, ani na metry bieżące. Jeśli więc Nureczce było ciasno, to co mówić o co bardziej postawnych przedstawicielach płci brzydkiej? Dobrze chociaż, że bydłolot (przepraszam, ale inaczej tego nazwać się nie da) wyleciał i wylądował punktualnie. Potem jeszcze tylko standardowe zamieszanie na lotnisku, pół godziny podróży autobusem – chwała Bogu klimatyzowanym – i jesteśmy na miejscu! W Polsce deszcz i chmury, a tu słońce i cieplutka woda.

Plan na spędzenie wakacji był prosty. Zamierzaliśmy się nudzić. Bardzo intensywnie się nudzić. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Wylegiwaliśmy się nad hotelowym basenem, na plaży i na tarasie. Gdy leżenie zbyt nas zmęczyło, ruszaliśmy, bardzo, bardzo powoli na obiad do którejś z pobliskich restauracji. Koniecznie z widokiem na morze, żeby polenić się nad talerzem miejscowych specjałów w pięknych okolicznościach przyrody. Wieczory zarezerwowaliśmy na rytualną bezczynność z drinkiem z palemką.

Ze wstydem muszę przyznać, że dwa razy nie udało nam się dotrzymać słowa. Wbrew  postanowieniu przerwaliśmy bezczynność. Po raz pierwszy, gdy wybraliśmy się zwiedzić wspomniany już Ogród kaktusów. Los mnie zresztą ukarał, bo padłam ofiarą pewnego szczególnie agresywnego kaktusa. A może sukulenta? Nie odróżniam. Wiem tylko, że miał długie, ostro kolce i dobrał mi się do skóry. Wyobrażacie sobie, podrapał mnie drań jeden! Jak tak można traktować turystów?

Drugi raz zdobyliśmy się na jeszcze większą aktywność. Na cały dzień opuściliśmy Lanzarote by zwiedzić pobliską, niewielką wysepkę o wdzięcznej nazwie La Graciosa. Tam jednak dopadła nas karma. Tak leniwego miejsca jak La Graciosa w życiu nie widziałam. Zaliczyliśmy tylko obowiązkowy spacer brzegiem morza (baaardzo nieśpieszny), by potem, przez kilka godzin, nie niepokojeni przez nikogo wylegiwać się na złotym piaseczku i moczyć w wodzie ciepłej niczym kompot w stołówce szkolnej.