Rzadko wypowiadam się w sieci na tematy polityczne i okołopolityczne, bo zwyczajnie się na tym nie znam, ale nie znaczy to, że nie mam żadnych przemyśleń. Jednak czasem człowieka nachodzi potrzeba podzielenia się swoją opinią z innym, nawet jeśli wiadomo, że jest to jedynie opinia laika i nie wpłynie na nic. Ot, taki wewnętrzny przymus.
Ostatnio coraz nam bliżej do wprowadzenia w życie ustawy o zakazie handlu w niedzielę. Kawał życia przeżyłam w czasach, gdy sklepy w niedzielę były zamknięte. Ba!, pamiętam nawet okres, dość krótki co prawda, ale jednak, gdy znaczna część sklepów była zamknięta także w soboty. I jakoś z tym żyliśmy. Dlatego też, mimo niechęci do ustawy, specjalnie się na nią nie oburzałam, wychodząc z założenia, że być może niechęć owa wynika z mojego samolubstwa. Może rzeczywiście, przedkładam własną wygodę nad prawo sprzedawców do odpoczynku?
W pewnej chwili naszła mnie jednak ochota, by podrążyć temat i zapytać samych zainteresowanych, czyli sprzedawców co na ten temat sądzą. Nie będąc ośrodkiem badania opinii publicznej, nie mogłam, oczywiście, zebrać reprezentatywnej próbki, jednakże wyniki „badania” wśród znajomych były zaskakujące. Połowa odpytanych osób była zdecydowanie przeciw ograniczeniu, a druga połowa reprezentowała postawę „a mnie to Lotto”. Głosy rozłożyły się mniej więcej w stosunku 50/50. Nikt, powtarzam, nikt ze znajomych sprzedawców nie był za wprowadzeniem ustawy. Cała sytuacja zaczyna mi więc przypominać stary dowcip o skautach, którzy mimo zdecydowanego oporu staruszki postanowili przeprowadzić ją na drugą stronę ulicy.
Praca w sklepie jest ciężka. Praca w niedziele jest niefajna – wiem, bo samej mi się zdarza pracować i w niedzielę, i w święta. Zamiast jednak uszczęśliwiać ludzi na siłę, można by wykonać kilka kroków, które rzeczywiście poprawiłby komfort życia pracowników handlu, a może nawet ogólniej, wszystkich osób pracujących w trybie siedmiodniowym.
Oto garść moich pomysłów. Są to fantazje laika. Nie wiem na ile trudne byłoby ich wprowadzenie ustawowe. Nie sądzę też, by dotarły do rządzących. Chcę jedynie pokazać, że wystarczy trochę ruszyć głową, by wydać z siebie ustawę bardziej przystającą do społecznych oczekiwań.
Wyższa stawka godzinowa za pracę w niedzielę. Dodatkowy koszt można by nawet (częściowo przynajmniej) przerzucić na kupujących. Chcesz kupować w niedzielę – płać o 5% więcej. Swego czasu – na początku lat ’90, taki haracz zdzierały niektóre prywatne apteki. Myślę, że gdyby stawka była znacząco wyższa, znalazłoby się wcale niemało ochotników do pracy w lepiej płatne dni. Z drugiej strony, część właścicieli sklepów mogłaby uznać handel w niedzielę za nieopłacalny i problem rozwiązałby się sam
Zagwarantowana co druga niedziela wolna dla osób pracujących w wymiarze godzinowym powyżej 18 godzin tygodniowo. Warunek o liczbie godzin wynika z tego, by nie ograniczać możliwości pracy osób dorabiających sobie głównie w weekendy. Taki zapis, zapewniłby osobom przywiązanym do tradycyjnej roli niedzieli chociaż częściowe spełnienie oczekiwań. Można by nawet pójść o krok dalej i zagwarantować nie tylko co drugą niedzielę, ale co drugi pełny weekend. Dwa wolne dni pod rząd to jednak fajna sprawa. Zakaz handlu w niedzielę nic takie nie oferuje.
I rzecz najbardziej kontrowersyjna – liturgiczne znaczenie niedzieli tudzież innych świąt kościelnych, także tych, w które handel jest zakazany. Tak mi przyszło do głowy, że gdybyśmy chcieli traktować wszystkich obywateli równo, należało by im dać możliwość wyboru kalendarza liturgicznego. I zanim mnie zakrzyczycie, że chcę islamizować Polskę, zważcie, że nawet w rodzinie religii chrześcijańskich mamy różnice: protestant powinien dostać wolny Wielki Piątek, prawosławny ma kiedy indziej Boże Narodzenie i Wielkanoc, itd., itp. Nie chodzi mi o dodatkowe dni wolne dla takich osób, a jedynie o taki przydział dni wolnych, który umożliwiłby im obchodzeni świąt. Obecnie jedynie od dobrej woli pracodawcy zależy, czy taka osoba dostanie dzień wolny czy nie, a przecież i tak ma gorzej, bo musi nieobecność pokryć z puli urlopu wypoczynkowego.
Przy okazji promowania ustawy wiele się mówi o wartościach rodzinnych. Jeśli chodzi o ten argument, to przykro mi, ale pusty śmiech mnie ogrania. Twierdzenie, że jeśli ludziom zamkniemy sklepy, to rzucą się w wir życia rodzinnego jest śmieszne. Kto chce kultywować życie rodzinne będzie je kultywował bez względu na to, czy sklep jest otwarty czy zamknięty. A kto nie chce? Cóż, w tych przypadkach życie rodzinne wygląda tak: stary z piwem ogląda telewizję, dzieciak ogląda filmy w Internecie, a matka wykorzystuje czas na nadrobienie zaległości w pracach domowych. Zamknięty sklep tego nie zmieni. To tak, jakby liczyć na to, że zakaz nadawania muzyki dysko polo sprawi, że ludzie masowo rzucą się do Filharmonii słuchać Pendereckiego i Góreckiego. Nie rzucą się. Nie tędy droga.